
„Intrumentalna Zemsta”
Rok 1989 nie był zbyt dobry dla zespołu Dżem. Obecna legenda polskiego blues-rocka miała wtedy dość poważny problem – wokalista przestał pojawiać się na koncertach swojej grupy. Niesubordynacja Ryszarda Riedla dała o sobie znać już wcześniej – mniej więcej w 1988 r., toteż z dzisiejszej perspektywy postrzegać można album „The Band Plays On...” jako swoistą zemstę. Ironiczne wydaje się, że owa „zemsta” nastała po wydaniu płyty „Zemsta Nietoperzy”...
Najoczywistszą różnicą między tym albumem, a pozostałymi jest brak wokalisty – charyzmatycznego Ryszarda Riedla, który przez lata ucierał się w pamięci fanów jako
godny pożałowania z powodu swojego uzależnienia (i śmierci) od narkotyków. Potwierdza się tutaj niestety stara prawda, że umierający gwałtownie wokalista staje się symbolem kultu (vel: Kurt Cobain, Jim Morrison, Darrel Lance Abott „Dimebag Darrel”...), a „fani” zespołu z reguły zapominają o reszcie grupy mu „towarzyszącej”. Trzeba odnotować, że Dżem nie tylko daje sobie bez Riedla radę, ale też robi to w całkiem dobrym stylu. Brak wokalisty nie doskwiera tutaj bardzo – utwory są skomponowane, by docenić kunszt artystyczny wykonawców, a nie by ekscytować się tekstami i śpiewem.
Sama stylistyka płyty nie ulega zbytniej zmianie – mamy do czynienia z solidnym blues-rockiem na światowym poziomie osadzonym w klimacie sesji w sali prób. Co nie zmienia faktu, że w momencie w którym album powstał wszystko zostało już w zasadzie w tym temacie powiedziane...
Dość energicznie poczynają sobie w „Mętna Woda” – utworze wzbogaconym o aranżację klawiszową („knajpiane” pianino) Pawła Bergera. Popisy uskuteczniają tutaj swobodnie obaj gitarzyści – Jerzy Styczyński oraz Adam Otręba przy niezłym rytmie Beno Otręby. Całość jest strawna, choć zdecydowanie brakuje jej czegoś bardziej godnego zapamiętania niż jamowanie.
“Zielony Piotruś” to już zupełnie inna bajka. Kawałek bazuje na ciekawym riffowaniu i sprawnej grze rytmicznej, nie wspominając już o zręcznej grze solowej. Pianino pełni tutaj status drugorzędny – jest wyciszone i słychać je tylko w chwilach mających podkreślić dynamikę. Jest to bardzo ciekawy i sycący słuchacza zabieg.
Pierwotnie w “Duże O’Karol” wydaje się wstąpić duch sali prób – niepewna gra gitarowa zostaje szybko ukrócona przez pewną rękę perkusisty – Marka Kapłona. Niestety, dalej wypada to wszystko ociupinę chaotycznie – wstawki gitarowe są pocięte i niezbyt strawne. Co innego, gdy pan gitarzysta postanowi poszpanować swoją biegłością solową – jest zadowalająco. Rytmika jest tutaj nazbyt prosta, a wręcz – nużąca. Ot, taki tam standard.
Ciekawie robi się w “Karlus” – wstawki solowe gitary są tutaj prześwietne, klawisze – oszczędne, perkusja uderza gdy potrzeba, a bass zaczyna być nagle jednym z najfajniej ogrywanych instrumentów. Tajemniczy klimat? Jak najbardziej. Jeden z trzech najfajniejszych utworów na płycie.
“Country Śnieć” nadawało by się z kolei na wiejską “potupaję”. Jest to typowy utwór country (jak sama nazwa wskazuje) wykonany „na zespół”. Nie uświadczymy tutaj niczego ciekawego – „Country Śnieć” to po prostu standard dość jednostajnego gatunku.
“Józa’s Silesian Sound” kołysze fajnym rytmem, lecz poza tym leży dość blisko „Mętna Woda” jeżeli chodzi o klimat. W zasadzie te dwa kawałki są do siebie dość podobne: tutaj też jest „knajpiane” wyraziste pianino, fajna perkusja, swoboda aranżacji gitarowych... Tylko rytm bassowy utworu jakoś podupada – jest nieznośnie jednostajny, utrzymany w przestarzałym klimacie „perkusja i bass równo”.
Jazda gitarowa to cecha charakterystyczna “Go-Go! Kafar”. Wyrazisty dźwięk gitar i „barowe” tło pozostałych instrumentów przywodzi na myśl stare kluby bluesowe. Jednak, oprócz klimatu, całość nie ma zbyt wiele do zaprezentowania. Jest to kolejny nieprzemyślany utwór przeznaczony do jamowania, a nie do gry studyjnej. Zdecydowanie jeden z największych niewypałów tej płyty.
“Tata Tadzio Blues” to oaza spokoju w tle jazgotu poprzednika. Spokojna i owiana zagadką nuta melancholii miesza się tutaj z zapachem papierosów speluny. Instrumenty są tu jakby nieśmiałe, zawstydzone. Ten kawałek byłby bardzo udanym przerywnikiem, ale w stanie w jakim występuje na płycie jest „tylko” dobry.
Co by nie powiedzieć, mimo, iż „The Band Plays On...” nie jest dobrą płytą to jest to doskonały argument przeciwwagowy do twierdzenia, że Dżem to tylko Ryszard Riedel. Ta płyta pokazuje, że dzisiejszy zespół z innym wokalistą nie „skończył się po śmierci R.R.”. Jeżeli traktować to dzieło w kategorii muzycznej – jest średnie. Jeżeli zaś w koncepcyjnej – ta swoista „zemsta” jest dość udana. Cóż, kto wie, może gdyby panowie postaraliby się bardziej Riedel nie byłby im tak znowu potrzebny...
Telegraficzny skrót:
1) “Mętna Woda” ***
2) “Zielony Piotruś” ****
3) “Duże O’Karol” ***
4) “Karlus” ****
5) “Country Śnieć” **
6) “Józa’s Silesian Sound” ***
7) “Go-Go! Kafar” **
8) “Tata Tadzio Blues” ****
Klimat: *** (jam session)
Znużenie: *** (średnie)
Końcowa ocena: ***
Na skróty: Solidne rzemiosło instrumentalne w klimacie bluesowym. Nic dodać, nic ująć.
Wybrałeś idealny album Dżemu do recenzowania. Pokazałeś historię płyty i samego zespołu w kontrowersyjny sposób (dla fanów). Przede wszystkim masz ode mnie plus za zwrócenie uwagi na biografię i niepodważalne fakty historii zespołu, co powinno być zawarte w każdej muzycznej recenzji. Reszta materiału, to kawał porządnej dziennikarskiej roboty. Potrafisz zainteresować czytelnika płytą, pomimo, że już ja przesłuchał. Tak trzymać!
OdpowiedzUsuń