9/23/2010

Galahad - In a Moment of Complete Madness


„O Pewnej Kasecie”

W 1993r. światło dzienne ujrzała płyta. Płyta, która czerpała garściami z rocka progresywnego lat siedemdziesiątych. Album, który ma swoją genezę w wyprodukowanej samodzielnie przez pewien zespół kasecie - swoistej kompilacji, którą rozdawano na koncertach grupy. Kapela ów nazywała się Galahad, a jej bajkowy twór – „In a Moment of Complete Madness”. Zespół został zapomniany, mimo, iż mógł poszczycić się kilkoma wydawnictwami. Przepadł wśród setek innych, odłożony na półkę daleko poza zasięgiem komercyjnej publiczności, która przypominała bandę urwisów nie zwracających uwagi na prawdziwą sztukę, niczym wazę z czasów powstania kościuszkowskiego należącą do sędziwej Babci. Jakkolwiek ten wstęp wydaje się pretensjonalny – ma sens w odniesieniu do płyty „In a Moment of a Complete Madness”. „Przerost formy nad treścią.” – doskonale podsumowuje ów wtórne dzieło.

Przede wszystkim mamy do czynienia z zespołem “ambitnym”. Niektóre z utworów są przesadnie długie utwory, wstawki aranżacyjne, których ilość przyprawia słuchacza o zawrót głowy, wysoki męski wokal... Ale, zaraz... Przecież to wszystko już było! Czymże może zaskoczyć zespół, który jest niejako hołdem dla Yes, Marillion, Genesis, gdy te miały już niejaką popularność...? Owszem, jest bajkowo. Owszem, jest momentami zgrabnie. Ale... mamy do czynienia z albumem, który jest niezłą demówką, niczym ponadto.

...Zaczyna się dość ciekawie. Choć skojarzenia powinny być bliższe raczej starej muzyce disco, niż rockowi, chociażby przez klawisze. W „One for the Record” perkusja postukuje cichutko, wokalista wyciąga za wysoko poszczególne partie tekstu, gitara jest niesłyszalna w partiach wokalnych, choć basista robi co może, by ratować kompanów z opresji. Faktem jest, że solówka brzmi pięknie nie zmienia za wiele. Średni wtórny utwór.

Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego początek „Second Life” przypomina mi muzykę świąteczną („Jingle Bells” w szczególności)... Zbytnia bajkowość sprawia, że utwór jest straszliwie ciężkostrawny. Zarzuty poprzedniczki wobec „Second Life” ponawiam, a dodatkowym mankamentem jest tutaj wyraźnie zawodzący bass. Solówka jest rozwleczona i absolutnie pozbawiona sensu.

„Parade” ma oklepany wstęp, quasi-ironiczny tekst i motyw „byle do refrenu”. Irytuje wstawka klawiszowa. Skoro tak wygląda podejście lat ’90 do rocka progresywnego z lat ’70 – nie chcę takowej muzyki słyszeć.... Jeżeli odejmiemy wszystko prócz części refrenowych – otrzymamy zwięzły średni utwór. Jednakowoż, skoro zadano sobie „trud” wykonania takiej otoczki odbiór jest taki, a nie inny...

Wstawka początkowa „Earth Rhythm” przypomina mi dwie rzeczy. Po pierwsze: theme song do „Bonanza” z klekotaniem podków koni po piaszczystej drodze. Po drugie: „Born in the U.S.A.” Bruce’a Springsteena w wersji elektronicznej. Kolejny utwór z niezłym refrenem, który niestety nie posiada prócz niego nic ciekawego. Za dużo elektroniki – za mało treści dla rockowej duszy.

Zaczyna się niepokojąco w „Lady Messiah (From Beyond the Sun)”. Brzmi to intrygująco, choć znajomo. Wstawka fortepianowa jest doprawdy piękna i słuchałoby się jej zdecydowanie dłużej niż kilka sekund, ale Galahad w tym momencie niszczy klimat i zaczyna swoje wejście z nieadekwatnymi gitarami i chłopięcym wokalem – i jak przystało na nich – niespełnionym. Nie ma po co wspominać o solówkach, ale, skoro już to uczyniłem... Sprawiają one wrażenie jamowych, niedopracowanych i quasi-jazzowych. Straszny to efekt. Poraża infantylność partii rytmicznej bassu, gdy perkusja postukuje sobie głośniej niż zwykle (co zapewne wynika z jakiegoś szczególnego dopustu wokalisty). Ja tu sobie szydzę, a utwór trwa prawie dziesięć minut. Katorga, szczególnie po wsłuchaniu się w sekcję rytmiczną, głównie w bass.

Jest perła. Jest krótka, lecz lśni tak jasno, że czuję promienie, które wylatują z moich uszu. „Painted Lady” to esencja tego, jak powinien brzmieć utwór z kręgu rocka progresywnego: pięknie. Śliczna gitara, delikatny śpiew i odrobina lutni barwią tak wspaniale tą miniaturkę, że słuchacz przestaje na chwilę myśleć o problemach dnia codziennego i czuje ciepło przenikające jego trzewia. Cudowne.

W “Ghost of Durtal” są dzwony i syntezatory niczym z „Private Investigations” Dire Straits. Takie, jakie powinny być: niepokojące, zwiastujące coś strasznego, tajemniczego. Początek brzmi dobrze: jest ładny wokal przechodzący w lekkie okrzyki pełne dumy, zamyślona gitara, flirtujące klawisze... A potem to wszystko trafia szlag. Słuchacz dostaje apopleksji na myśl, że można w taki sposób potraktować taki utwór. Nudna schematyczna pojękiwanka znana nam już z poprzednich numerów. Można by powycinać część albumu, by stworzyć kilkuminutowe cudo, ale któżby się tym martwił i zadał sobie aż taki „trud”?

Organy brzmią średnio w połączeniu z wokalem w „Welcome to Paradise”. „Wóz albo przewóz” - czasami trzeba zdecydować się na jedną rzecz, mości Rycerzu. Motyw organowy przewija się wciąż i naprawdę wpada w ucho, jednakże wokalista coraz bardziej zawodzi - odznacza się zbędnym patosem. Pozostałe instrumenty zdają się tutaj niepotrzebne, choć, ostatecznie nie jest to utwór zły, a jedynie przekombinowany.

Odkurzona kaseta demo popada w zapomnienie. Jednakże jeden z utworów pozostawia piętno – piękną bliznę na duszy. „Painted Lady” zostaje czym prędzej skopiowane z kasety na kasetę – starym sposobem, który teraz ma niejakie pokłady romantyzmu. Reszta odeszła w niepamięć. Nie sądzę, aby ktokolwiek sięgnął po tą kasetę po raz kolejny – jest żmudna, nudna i wtórna. Ale ten jeden utwór, „Painted Lady”...

Telegraficzny skrót:

1) “One for the Record” ***

2) “Second Life” **

3) “Parade” **

4) “Earth Rhythm” **

5) “Lady Messiah (From Beyond the Sun)” **

6) “Painted Lady” ******

7) “Ghost of Durtal” **

8) “Welcome to Paradise” ***

Klimat: **** (bajkowy)

Znużenie: *** (średnie)

Teksty: ***

1) “One for the Record” ***

2) “Second Life” ****

3) “Parade” ***

4) “Earth Rhythm” **

5) “Lady Messiah (From Beyond the Sun)” ***

6) “Painted Lady” ****

7) “Ghost of Durtal” ****

8) “Welcome to Paradise” ***

Końcowa ocena: ***

Na skróty: Stary rock progresywny w wydaniu lat ’90: porażający quasi-klimatem, bajkową słodyczą, wysokim wokalem i niekonsekwencją pomysłów aranżacyjnych. Można, lecz nie warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz