11/01/2010

Faith and the Muse - Annwyn, Beneath the Waves










„Szum Gotyckich Fal”

Faith and the Muse należy do grona zespołów kultowych. O ile jest znany w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i dla wielbicieli rocka/metalu gotyckiego, zwykle jest milcząco omijany przez obecny mainstream. Ich drugi krążek „Annwyn, Beneath the Waves” jest niejako esencją stylu grupy, a zarazem intrygującym połączeniem folku, muzyki celtyckiej oraz gotyckiego rocka/metalu. Przyjrzyjmy się temu zjawisku w niniejszym tekście...

Zacznijmy od przedstawienia artystów dzisiejszego teatrum. Są to (poczynając od dam): Monica Richards (jego piękniejsza część - Muza) i William Faith (swoistego mecenasa nadobnej Muzy).

Otoczka celtycka dzieli miejsce na „Annwyn, Beneath the Waves” z walijskim folkiem, a wszystko okraszone zostaje szczyptą nieco ostrzejszego grania. Zatem mamy do czynienia z atmosferą dość niecodzienną. Lirycznie „Annwyn. Beneath the Waves” to z reguły ludowe opowieści o dość smutnych zakończeniach, lekkostrawne przemyślenia filozoficzne i czerpanie z dziedzictwa kulturowego kręgów wszelakich (łacińska zagadka Sfinksa z “Cantus”, „The Sea Angler” jest tłumaczeniem poezji pióra Johanna Wolfganga von Goethe, a “Hob Y Derri Dando” to tradycyjna pieśń zakorzeniona w Walii). Czas przejść do zawartości muzycznej płyty. Zacznijmy od początku, utworu tytułowego.

Przestrzenne “Annwyn, Beneath the Waves” objawia się nam ładnym riffowaniem i lekką perkusją, by po chwili przybrać nieco bardziej urozmaiconą formę. Po chwili pojawia się Monica Richards – wokalistka obdarzona zmysłowym i nieco dziewczęcym wokalem. Dość niepowtarzalna wokalistka. Chorus oparty na chwytliwym zaśpiewie dobrze zapada w pamięć. Po chwili słuchania jednak odnosimy wrażenie, że zespół postawił na schemat „byle do refrenu”. Gdyby nie zaangażowanie pani Richards ten utwór nie przetrwałby w słuchawkach dłużej niż połowę swojego czasu trwania. Nie jest zły ale niekoniecznie zachęca do dalszego odbioru krążka, jest odrobinę zagubiony i niekonsekwentny.

„The Silver Circle” jest zgoła inny. Oparty na ludowym brzmieniu od samego początku wnosi klimat baśni do słuchawek. Przestrzeń odchodzi na dalszy plan, a na czoło wysuwa się gitarowe bicie i głos Monici. Nietrudno wyobrazić sobie wokalistkę roztańczoną z tamburynem niczym Cyganka w towarzystwie gitarzysty w osobie Williama Faitha. Przybywanie natężenia mocy instrumentów rytmicznych i gitar nadchodzi dość sensownie, choć podobnie jak poprzedni kawałek – ten też nie nadaje się do częstego odsłuchu.

Przestrzeń znowu ulega stężeniu, gdy nadchodzi „Cantus”. Zagadka Sfinka, która ma w sobie więcej z muzyki symfonicznej i plemiennej niż z rocka. Klimat starożytnego Egiptu zostaje z łatwością osiągnięty. Zaśpiew Richards połączony z dobrym efektem echa daje przyjemny dla ucha efekt. Coraz lepiej.

„Dream of Macsen” ubarwiony szeptem Williama Faitha w połączeniu z echem intryguje. Po około dwóch minutach pojawia się zaśpiew Richards, która jak zwykle wywiązuje się ze swojego zadania w sposób doskonały. Potem następuje chwila kontemplacji i przyjemny fragment sekcji dętej. Dzieło raczej kontemplacyjne niż przebojowe, mające w sobie coś z ducha Dead Can Dance (który, jak widać po przesłuchaniu całego albumu na dobre posiadł ciała muzyków Faith and the Muse...).

“Fade and Remain” jest przepiękny od samego początku. Melancholia gitar spaja doskonale szept-śpiew Monici. Wzbieranie tempa obejmuje wszystko niczym spokojna morska fala. Ma w sobie zarówno siłę, jak i delikatność. Lekkie tempo perkusyjne w świetny sposób wieńczy całość kawałka.

Chwila niepokoju i w ruch znowu wchodzą plemienne bębny. “Arianrhod” to przede wszystkim właśnie one oraz smutny zaśpiew Monici Richards (mający w sobie coś z estetyki Bliskiego Wschodu). Udany przerywnik, który spodoba się dla fanów Dead Can Dance w mniej przystępnym wydaniu.

“Branwen Slayne” to monolog liryczny Richards, który opiera się na przeciąganiu tonów. Najlepiej wypada tutaj wyliczanka występująca w okolicach pierwszych dwóch minut kawałka. Stopniowe klepnięcia w talerze i bębny dają zadowalający efekt. Stopniowe wprowadzanie instrumentów strunowych buduje ciekawą atmosferę, która w apogeum wprost emanuje patosem.

“Hob Y Derri Dando” to krótki przerywnik, tradycyjna pieśń walijska zaśpiewana „dziewczęco”, niejako od niechcenia przez Monicę. Ma w sobie sporo uroku i nieświadomie przywołuje lekki uśmiech na usta słuchacza. Surrealistyczna magiczna wyliczanka o bajkowym odcieniu. Ciekawe.

Od wesołej przyśpiewki przechodzimy do dalekich uderzeń jakby serca. “Cernunnos” to zdecydowanie inna tematyka niż ta prezentowana wcześniej. Potężny utwór z głosem Williama Faitha przechodzi od partii bębniących uderzeń do chaotycznych odgłosów „realnego świata”. Krzyk wokalisty jest pełen furii i bólu, co stanowi idealny wstęp do kolejnego kawałka.

Największym przebojem tej płyty zdaje się być „The Hand of Man”. Zarzucać można mu podobieństwo do dzieł The Cure – zarówno hipnotyczna gitara, jak i uproszczony w uroczy sposób bass są tu ewidentnie wzorowane na dokonaniach tego zespołu-legendy. Do tego wszystkiego mamy pierwiastek The Sisters of Mercy (Faith brzmi niemalże jak Andrew Eldricht) w śpiewie. Pełen pasji wokal Faitha jest niesamowity, stanowi silnik utworu. Zniekształcony monolog w dalszej części brzmi świetnie, muzycznie jest również ciekawie... Mimo, że pozujący na przebój, jest to kawałek, który stanowi znacznie wyższą klasę twórczą niż poprzednie.

Pojawia się przed nami „słyszalna cisza”. Do niej dopasowują się delikatne klawisze – zwiastun ponownego przyjścia Monici. Tym razem fortepian ma towarzyszyć tej „seksowniejszej” wersji Richards. Jak się nie cieszyć z takiego powrotu wokalnego? Melancholia łączy się tu z patosem w słusznie dawkowanej mierze, by miejscami dać wprowadzić odrobinę instrumentów strunowych. Cisza jednak zaczyna być coraz „głośniejsza” i utwór musi się skończyć. I oto nasza Muza znowu znika w morskiej toni.

Powtarza się niejako motyw z początku płyty. Melancholia zostaje zażegnana, gdy trzepocząc barwnymi skrzydłami pojawią się „Birds of Rhiannon”. Mruczenie Richards i strunowe zagrywki gitarowe dodają utworowi gotyckiego klimatu (porównanie z Dead Can Dance jak najbardziej trafne). Piękne.

„Rise and Forget” to kolejna metalowa jazda. Dość podobny brzmieniowo do „The Hand of Man” dostępuje zmiany personalnej – to Monica gra tu pierwsze skrzypce. Jej cedzący pełen złości głos przechodzi w wysoki krzyk o sporej dawce przebojowości. Gdyby nie wcześniejszy „przebój” ten kawałek miałby niezłe przyjęcie. Lecz skoro muzycznie jest niemal bliźniaczy do „The Hand of Man” – nie jest zbyt udany w tym momencie albumu.

Urywane fragmenty zniekształconych głosów stają się podstawą dla „Apparition”. Jest to z początku utwór dziwny (słychać tu uderzenia po... rurach?), który po chwili powtarza kluczową zagrywkę gitarową albumu, głos Monici – a wszystko to podbite echem syntezatora. Dziwna ciekawostka, niezbyt dobrze podsumowująca dotychczasowe utwory...

Każda podróż w pewnym momencie musi się skończyć. Tak jest też w przypadku „Annwyn, Beneath the Waves”. Jest to album o intrygujących zwrotach akcji, nastawiony raczej na kontemplację niż przebojowość (mimo, że dwa „hity” posiada). Pełen zadumy, ale też furii. A nade wszystko – bajowy i magiczny. Jeżeli ktoś chce zasłuchać się w magicznych baśniach Monici i Williama – zachęcam. Nie sądzę, aby ktoś wyszedł z ich świata znudzony.

Telegraficzny skrót:

1) “Annwyn, Beneath the Waves” ***

2) “The Silver Circle” ***

3) “Cantus” ****

4) “The Dream of Macsen” ***

5) “Fade and Remain” ****

6) “Arianrhod” ***

7) “Branwen Slayne” ****

8) “Hob Y Derri Dando” ****

9) “Cernunnos” *****

10) “The Hand of Man” *****

11) „The Sea Angler” *****

12) „The Birds of Rhiannon” ****

13) „Rise and Forget” ***

14) “Apparition” **

Klimat: *** (patos)

Znużenie: *** (średnie)

Teksty: ***

1) “Annwyn, Beneath the Waves” ***

2) “The Silver Circle” ***

3) “Cantus” **

4) “The Dream of Macsen” ****

5) “Fade and Remain” ***

6) “Arianrhod” -

7) “Branwen Slayne” ***

8) “Hob Y Derri Dando” **

9) “Cernunnos” ***

10) “The Hand of Man” ****

11) „The Sea Angler” ****

12) „The Birds of Rhiannon” -

13) „Rise and Forget” ***

14) “Apparition” -

Końcowa ocena: ****+

Na skróty: Dobry gotycki album najeżony ciekawymi odmianami stylistyki. Warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz