

„Samodestrukcyjna Ambicja”
O Hanoi Rocks było dość głośno w latach ’80. Był to czas, kiedy glam metal zaczynał opanowywać powoli świat, a obecnie jest konsekwentnie przemilczany przez mainstream. A szkoda, bo zespół ten swego czasu stał się rockowym towarem eksportowym Finlandii - z wierzchu żelowanym i pokrytym tandetnym makijażem, lecz wewnątrz będący czymś więcej. Płynąc na fali popularności glam metalu spod znaku Mötley Crüe w 1982 r. Hanoi Rocks wydał album „Self Destruction Blues”, który to utwierdził międzynarodową publiczność, że ma ona do czynienia z kapelą, która jest czymś więcej niż atrakcją sezonu. Jednak po latach album sprawia gorsze wrażenie i chaotyczne. Jak bardzo gorsze i dlaczego „chaotyczne”?
Zacznijmy od plusów płyty. Początkowo zadziwia na przykład rzetelność mniej-więcej połowy tekstów zawartych na płycie. Ich dojrzałość oraz skupienie na tematyce miłosnej nieco kontrastuje z „typowymi” dla glam metalu tandetnymi fragmentami lirycznymi (pozbawionymi ładu i składu). Czyli: jest co poczytać. Albumu słucha się może nie z zachwytem, ale na pewno z przyjemnością. Utwory przemijają szybko i sprawnie przy odsłuchiwaniu całości. Kiedy jednak przychodzi do odsłuchu pojedynczego... Cóż, jest gorzej, ale o tym za moment. Co jednak wyróżnia Hanoi Rocks? Dlaczego warto kojarzyć ten zespół przynajmniej z nazwy? Przykładową i najwartościowszą dla słuchacza ciekawostką jest przekraczanie muzycznych barier przez kapelę. Podczas słuchania płyty wielokrotnie zadziwia ilość partii saksofonowych i harmonijkowych zagrywanych przez wokalistę Hanoi Rocks (Mattiego „Michaela Monroe” Fagerholma) – dodają one smaczku dla większości kawałków. Przejdźmy teraz do zawartości muzycznej płyty. Jak już wspomniałem wcześniej, album brzmi dzisiaj nieco gorzej niż w latach powstania. Uwagę zwraca nade wszystko mnogość motywów, usilny eklektyzm brzmienia. Wygląda na to, że Hanoi Rocks chciało zaimponować światu kunsztem muzycznym w każdym rodzaju muzyki (a przynajmniej rocka). Przykłady? “Self Destruction Blues” (knajpiany blues rock), “Whispers in the Dark” (futuryzm spod znaku Billy’ego Idola z okresu wydanego 11 lat później [!] “Cyberpunk”), „Taxi Driver” (shock rock), „Problem Child” (punk rock)... Jak widać, rozstrzał stylistyczny jest spory. Niektórym się spodoba, innym – nie. Moim zdaniem jest to po prostu brak artystycznej konsekwencji.
Skoro jesteśmy przy klimacie... Warto zauważyć, że „Self Destruction Blues” to płyta całkiem inspirująca dla późniejszych pokoleń wykonawców. Jednak może wpierw poruszymy motywy „skopiowane” od innych wykonawców. Bo o ile riff „I Want You” przywodzi na myśl hit The Beach Boys „Surfin’ USA” w ostrzejszej wersji (zapoznanie się z coverem Blind Guardian dowodzi słuszności tej tezy), “Nothing New” jest rżnięciem z dorobku Lynyrd Skynyrd, to przy „Café Avenue” widać znaczną inspirację wokalną Mattiego „Michaela Monroe” Fagerholma w postaci Joego Strummera (wokalisty The Clash), a The Cure mogłoby przy słuchaniu „Café Avenue” zirytować się z powodu zerżnięcia swojego stylu melodii z płyty „Three Imaginary Boys”. Odwracając jednak złą famę: z twórczości grupy garściami czerpie wczesne Guns & Roses (“Beer and a Cigarette”, które podobno zostało przez grupę scoverowane na potrzeby płyty „The Spaghetti Incident?”), nie mówiąc już o tym, jak zabawnie brzmi motyw klaskany w “Nothing New” dla osób, które wcześniej zapoznały się z hitem Electric Six (zespołu, który przyznaje się do fascynacji glamem) „Gay Bar”...
Skupmy się teraz na zawartości stricte piosenkowej. Od glam metalu (w przypadku Hanoi Rocks umieszczenie zespołu w jakimkolwiek gatunku rocka to spore uproszczenie) wymagamy przebojowości (szczególnie w warstwie refrenowej). Jak jest na „Self Destruction Blues”? W zasadzie jest średnio, a wręcz słabo. Jedynym dobrym utworem wydaje się być „Love’s an Injection”. W nim znajduje się esencja grania grupy: wyrazisty bass, fajny śpiew
Mattiego „Michaela Monroe” Fagerholma, perkusyjny „marsz” oraz świetną gitarę prowadzącą. Pozostałe kawałki z reguły kopiują powyższy schemat. Dość sprytnym pomysłem było wklepywanie partii chóralnych („Love’s an Injection”, „Café Avenue”, „Kill City Kills”, “Desperados”), które na początku wzbudzają pozytywne odczucia, by przy bliższym zgłębianiu albumu z reguły wszystko psuły i sprowadzały muzykę do parteru. Ciekawie sprawdza się zabawa stylistyką i wprowadzanie słuchacza w dany nastrój. Ciekawie na początku. Później eklektyzm ów tylko razi i przeszkadza w przeżywaniu muzyki („I Want You” to słoneczna wyluzowana California, brytyjskie „Café Avenue” i „Kill City Kills”, południowe Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w “Nothing New”, republikańska knajpa w utworze tytułowym)...
„Self Destruction Blues” nie jest złą płytą. Jest natomiast krążkiem pozbawionym konsekwencji, zawierającym zbyt wiele pomysłów. Początkowy odsłuch faktycznie jest fajny i daje sporo frajdy, ale w tej muzyce (mimo zamierzeń kapeli) nie odnajdziemy zbyt wiele ambitnego grania. Płyta godna uwagi na kilka przesłuchań. Na więcej słuchacz nie będzie miał zwyczajnie siły i chęci.
Telegraficzny skrót:
1) “Love’s an Injection” ****
2) “I Want You” ***
3) “Café Avenue” ***
4) “Nothing New” ***
5) “Kill City Kills” ***
6) “Self Destruction Blues” ***
7) “Beer and a Cigarette” **
8) “Whispers in the Dark” ***
9) “Taxi Driver” **
10) “Desperados” **
11) „Problem Child” **
12) „Dead by X-Mas” ***
Klimat: *** (eklektyczny)
Znużenie: **** (małe)
Teksty: ***
1) “Love’s an Injection” ****
2) “I Want You” ****
3) “Café Avenue” ***
4) “Nothing New” ****
5) “Kill City Kills” **
6) “Self Destruction Blues” **
7) “Beer and a Cigarette” *
8) “Whispers in the Dark” *****
9) “Taxi Driver” **
10) “Desperados” ****
11) „Problem Child” ***
12) „Dead by X-Mas” ****
Końcowa ocena: *** +
Na skróty: Eklektyczny glam metal rodem z Finalndii. Można posłuchać.
http://patrz.pl/filmy/hymn-ligi-mistrzow-kaszanka-polskie-napisy
OdpowiedzUsuńto powiedziałam ja, Kinga
OdpowiedzUsuńWidzę.
OdpowiedzUsuń